Jednym z prowadzących motywów najnowszej ekranizacji losów Wonder Woman jest okres. Grana przez Gal Gadot Diana Prince nie starzeje się, tylko dryfuje przez inne dekady ludzkich dziejów. Nawet ona nie jest jednak w stanie cofnąć wskazówek zegara. Stąd jeszcze tak atrakcyjna podzieliła się twórcom możliwość zaaranżowania ponownego spotkania amazońskiej bogini z tragicznie – czy wręcz martyrologicznie – zmarłym kochankiem. Rozdawaniem życzeń nie poleca się w tym przykładzie dziarski dżin rodem ze świata Aladyna, tylko tajemniczy kamień. Mimo różnych napomnień zebranych również za okresów dzieciństwa na Themyscirze, panna Prince – a wraz z nią znacznie różnych stron – sugeruje się jego urokowi. Niestety, końce jej woli nie są tak ekscytujące, jak sądzili.

Z złych okopów I wojny światowej rzucamy się tym razem do szałowego świata lat 80., którego "retrofuturystyczna" reprezentacja przywołuje na naukę wizję przyszłości z dodatkowej połów "Powrotu do przyszłości". Coraz to większe, kolorowe samochody pędzą niebezpiecznie po ulicach, młodzież w dzisiejszych ciuchach śmiga na deskach, i dzieci radośnie biegają z rodzicami po olbrzymim centrum handlowym. Oczywiście nie brakuje fast foodów, ekskluzywnych witryn sklepowych czy ruchomych schodów, i z walkmanów i głośników rozbrzmiewają właściwie wybrane muzyczne przeboje (patrz: Frankie Goes To Hollywood, "Welcome to the pleasuredome", 1984). Jeśli chodzi o scenografię, kostiumy i fryzury, trzeba przyznać, że filmowa lekcja została przez twórców sumiennie odrobiona. Dopracowanie "faktury również stylów" nie idzie przecież w parze spośród tym, co rozumie się za barwną fasadą. Prawdziwą kulą u nogi nowej "Wonder Woman" jest daleko ciosany scenariusz oraz pływająca z niego – jakże oldschoolowa (żeby nie powiedzieć wręcz: zacofana myślowo) – filozofia.

Po dynamicznym prologu na Themyscirze również wcale udanej sekwencji łapania zbirów w galerii handlowej następuje festiwal tautologii, jaskrawych kontrastów, powielania wizualno-narracyjnych klisz oraz krzywdzących stereotypów. Z popularnej wojowniczki Diana przemienia się w atrakcyjną singielkę, której 70-letniego weltschmerzu nikt nie istnieje w kształcie ukoić. Wonder Woman oczywiście wieczorami siada sama przy restauracyjnym stoliku, wokół niej marzy się od zakochanych par idących pod rękę, a sama amazońska księżniczka na zwykłe pytanie kelnera, czy ktoś do niej dojdzie, odpowiada wymownie, iż na nikogo nie czeka. Bo choć za dnia Wonder Woman ratuje świat, wtedy w nocy samotnie ma w satynowej pościeli. I teraz przez taką kiczowatą dosadność trudno używać jej tematy z czułością czy powagą.

Po samej stronie jesteśmy więc nieszczęśliwą boginię, i po innej natomiast – wpatrzoną w nią równie nieszczęśliwą koleżankę z produkcji Barbarę Minervę – kobietę serdeczną, niegłupią (choć chwilami strasznie naiwną), lecz wedle obowiązujących schematów społecznych – po prostu nieatrakcyjną. Ponieważ twórcy są jako "loserkę", "roztrzepaną okularnicę" również "szarą myszkę", nie da się bardziej podbić kreskówkowej charakteryzacji postaci wykonywanej przez Kristen Wiig (dobitnym przykładem niedopasowania kobiety do sztampowo pojętej przez twórców kobiecości będzie dla przykładu nieumiejętność należenia w szpilkach). Nietrudno to się domyślić, jakie życzenie wypowie ślamazarna archeolożka przed magicznym kamykiem. Życie "jako Diana" da jej nie tylko pożądaną konsultację ze części otoczenia (i w szczególności przystojnych mężczyzn), lecz i szereg nadprzyrodzonych mocy. A ponieważ za ekspresowe spełnienie marzeń spotka jej słono zapłacić, Minerva z kumpeli zmieni się – choć na papierze – w pierwszą antagonistkę "Wonder Woman 1984".

Wisienką na torcie jest korzystny – również znacznie problematyczny – powrót Steve'a Trevora. Fani oraz fanki zorganizowali pospolite ruszenie, a scenarzyści wskrzesili nieboszczyka. A konkretniej – umieściliśmy jego gotuję w grono przypadkowego gościa, w jakim Diana dostrzega nieodmiennie Steve'a. Patty Jenkins tłumaczyła ten dziwny manewr chęcią nawiązania do handlowej w filmach lat 80. konwencji zamiany ciał. Idąc tym kluczem, trudno nie spytać twórców – oczywiście na analizę – co tak dzieje się z "wnętrzem" człowieka, którego ciało jest (dokładnie) wykorzystywane? Nawet jeżeli weźmiemy w ramach schematu, że właśnie po prostu jest, więc natomiast oczywiście potencjał komediowy wychodzący z takiego "przemieszania" ciał nie pozostał w całości wykorzystany. Zaś samo ze spotkań Diany z "przystojnym mężczyzną" (serio, naprawdę jest podpisany na liście płac) może śmiało konkurować o stanowiono dużo cringe'owej sceny roku. https://filmyzlektorem.pl/strona-z-filmami.html

Ofiarą swoistej "ironii czasu" jest dodatkowo sam film Patty Jenkins. Pierwotnie zaplanowana na połowę 2020 roku premiera "Wonder Woman 1984" zapisywała się bezpośrednio w kadencję rządów Donalda Trumpa. Nie traktuje wątpliwości, że stronę groteskowego, populistycznego przedsiębiorcy jest wzorowana na budowie byłego prezydenta USA. Samozwańczy dyktator obietnicami pragnie odkupić swoją miałkość oraz praktyczne traumy. Obietnicami – dodajmy – pokrytymi cudzą krzywdą i znaczącymi, ukrytymi wyrzeczeniami. Złoczyńca nie odziedziczył prawie żadnych cech po naszym pierwowzorze komiksowym, z wyjątkiem możliwości telepatycznej manipulacji ludzkimi umysłami (jako "osobę telewizyjna" pragnie być człowiekiem na wzór Anatolija Kaszpirowskiego). W działaniach Maxa Lorda nie ma ładu i sklepu, tylko dzika żądza akumulacji. W sezonie, jeśli w końca spełnienia drinka z zaleceń na arabskiej pustyni wyrasta kamienny mur dzielący mieszkańców, nie mamy wątpliwości, iż to zaczęcie do osławionych – oraz kończyć niezrealizowanych – planów politycznych Trumpa. Zdecydowanie innej mocy nabrałyby te sceny, też jak filmowe rozliczenie się z sytuacją wykonywaną przez Pedro Pascala (co dobre w układzie powyższej sugestii – aktora latynoskiego pochodzenia).

O ile poprzednia odsłona przygód walecznej bogini dała nam kilka naprawdę niezapomnianych historii i sekwencji, o tyle "Wonder Woman 1984" kuleje także na ostatnim tłu. Czyli w współczesnym filmie Patty Jenkins odnajdziemy chociaż jedną kolej na moc – kultowego już – biegu Diany po zniszczonej działaniami wojennymi "ziemi niczyjej"? Czyli na drugim planie najnowszej opowieści znajdziemy równie ważne sytuacje jak chociażby Etta Candy czy Doktor Maru? Sukces pierwszej filmowej "Wonder Woman" budował się w licznej różnicy na aktualnym, że duża bohaterka przejmowała swoimi silnymi działaniami wojenną przestrzeń i narrację, którą dotychczas twórcy literaccy czy filmowi rezerwowali przede wszystkim dla męskich postaci. Filmowa Diana była się – co jest niesłychanie istotne zwłaszcza z nowoczesnej perspektywy – inspiracją, a dla niektórych wręcz nowoczesną ikoną kobiecej siły. "Wonder Woman" w daniu Gal Gadot świadomie nie chciała się wprowadzić w zwykły obraz amazońskiej księżniczki jako seksbomby oraz ucieleśnienia męskich fantazji.

Jak dba w prologu generał Antiope (Robin Wright): "Nie wolno przechodzić na plany". Dlaczegi zatem Patty Jenkins – tworząc w perwersyjną zabawę z niezbyt bystrymi konwencjami kina dekady lat 80. – zdecydowała się zrobić ruch w koniec? Dlaczego twórcy powielają krzywdzące schematy połączone z reprezentacją bohaterek na ekranie, wykonując je karykaturami? Dlaczego cały spektakl kradnie ostatecznie Steve Trevor, którego wspaniałomyślność przedstawia się niezbędna, aby Diana mogła ponownie uratować świat przed totalną zagładą? Choć reżyserka wspomina o mądrych Amazonkach, sama za daleko nie chce stosować do serca ich rad.